sobota, 28 listopada 2015

Życie na campie - czego się spodziewać?



Nudna codzienność i jesienna aura sprawiają, że coraz bardziej chcę się gdzieś wyrwać. Gdziekolwiek, chociaż na chwilę, a najlepiej na zawsze. Każdego dnia wyszukuję nowe miejsca, które dodaję do mojej listy must visit. Wróciłabym nawet na camp! Czy było to aż tak bajeczne miejsce? Dziś o tym opowiem.

Kojarzycie komedie familijne, których akcja rozgrywała się na letnich obozach? Ja na pewno kilka takich widziałam – jezioro, las, masa dzieciaków podzielonych na rywalizujące ze sobą drużyny. 
I w rzeczywistości to wygląda jak na filmach :)
Pamiętam jaki miałam szok na twarzy, gdy zobaczyłam camp w Texasie, na którym wylądowałam za pierwszym razem. O ludzie, to była gigantyczna przestrzeń! Do campowej bramy trzeba było dreptać jakieś pół godziny. Oczywiście są też mniejsze campy – na przykład ten, na którym byłam w tym roku. Zamiast tworzyć barwne opisy, po prostu pokażę kilka zdjęć z obu miejsc: 



I dodajcie sobie do tego kilkaset dzieciaków :D Za dnia są rozproszone i się ukrywają, ale wieczorami podczas wspólnych aktywności jest istne szaleństwo!

WARUNKI BYTOWE 

To, że nie jedzie się do luksusowego hotelu, powinno być dla każdego jasne :) Jednakże wydaje mi się, że wiele osób często nie jest przygotowanych na warunki, jakie zastaje na campie. Co zrobić, żeby się nie rozczarować/ nie przerazić? Przede wszystkim nie nastawiać się na piękne wnętrza 
i wygodę. Na pewno warto przejrzeć galerię na stronie internetowej, na której można wyłapać szczegóły takie jak brak drzwi łazienkowych, toaleta za zasłonką, brak szyb w oknach, stare łóżka, surowe ściany. A może nawet w ogóle brak murowanych domków i łazienka pod chmurką…Nie chcę tu nikogo straszyć, ale bywa różnie… Wydaje mi się, że Camp America czy Camp Leaders nie wysyłają ludzi do miejsc, gdzie nie ma stałego dostępu do prądu, lub ciepłej wody, ale to tylko moje przypuszczenia (jednak patrząc na forum, stwierdzam, że się mylę). Co do Internetu – jeśli to nie obóz przetrwania, to powinien być, ale lepiej się dokładnie dowiedzieć od dyrektora :). Polecam też sprawdzić jakie są ceny pobytu dzieciaków na campie. Jeśli około 2500$ za dwa tygodnie, to musi być to miejsce cywilizowane :). Jak było u mnie? Texas – można śmiało rzec, że All inclusive – nowy, klimatyzowany domek z prywatnym Internetem :D Georgia – tu właściwie, też mi się udało, bo mieszkałam w lepszym domku niż reszta :).

PRACA

Sześć dni w tygodniu (nie ma opcji, żeby pracować non stop - jak dyrektor twierdzi inaczej, konieczna jest interwencja). Od rana, aż skończysz pranie, sprzątanie, zmywanie/ położysz dzieci spać. Nie umiem powiedzieć, jaka praca jest najlepsza. Byłam święcie przekonana (nie tylko ja), że na pralni. Ale po tegorocznych wakacjach miałam taki wstręt do tego miejsca, że zarzekałam się, że w domu nie tknę prania (niestety musiałam..). Generalnie nie jedziesz do pracy, którą masz kochać
i spełniać się w niej życiowo. Może być ciężko. Ja to rozumiałam i wiedziałam, że choćby było najgorzej na świecie, to przetrwam, żeby później podróżować do tych wszystkich wspaniałych miejsc! Niestety nie każdy umie się przystosować, a wtedy powrót do PL na własny koszt. Jak wytrwać w wyczerpującej, znienawidzonej pracy? Otworzyć się na ludzi…

ŻYCIE TOWARZYSKIE

Pojechać samemu do miejsca, w którym się nikogo nie zna – straszna wizja? Spoko, większość osób jest w dokładnie tym samym położeniu :) A camp sprzyja szybkiemu zawieraniu znajomości. To jakaś magia, po dwóch tygodniach czujesz się wśród tych ludzi, jakbyś znał ich od lat. Nie twierdzę, że zaprzyjaźnisz się z każdym, ale na 99% znajdziesz swojego BFF (1% prawdopodobieństwa, że jesteś aspołeczny i wrócisz do domu, albo zamkniesz się w sobie).
Integracji sprzyjają wspólne mieszkanie, wolne dni i wieczory. Jeśli camp jest zlokalizowany w pobliżu cywilizacji, to bardzo możliwe, że codziennie ktoś będzie jeździł do baru, maca, albo chociaż Walmartu :D (jeśli jest totalnie in the Middle of nowhere, to zostaje wycieczka do Walmartu trzy razy w ciągu całego pobytu) Warto wychodzić poza bramy campu i spędzać czas z innymi, zwłaszcza na początku, gdy każdy ma na to siłę i pieniądze :).
 
PLOTKI

Co to za życie towarzyskie bez plotek?! Camp to idealne miejsce to rozsiewania ploteczek. Zakochane pary, wielkie wakacyjne miłości do końca życia, przelotne romanse, zdrady, złamane serca, alkoholowe wybryki. No wielowątkowa telenowela :) Może kiedyś napiszę coś więcej..

I jak wrażenia? Bajka czy horror? Na pewno miejsce oderwane od rzeczywistości, jednocześnie znienawidzone i uwielbiane. Pojechałabym znów, ale starość, poważne życie i Australia mnie wzywa!

Pozdrawiam serdecznie,
dadzia. 

czwartek, 2 lipca 2015

USA - drobiazgi, które mogą zaskoczyć

Wraz z nadejściem ostatniego tygodnia maja uświadomiłam sobie, że zaraz wyjeżdżam. Ot tak, nagle. Zostałam więc pochłonięta przez wir uczelnianych spraw. W dodatku musiałam zająć się przeprowadzką do nowego M (niestety, jeszcze nie własnego). Zabrakło czasu na przygotowanie się do wyjazdu, a co dopiero napisanie posta.  

Jestem już na miejscu od ponad trzech tygodni. Miałam napisać o procesie aplikacyjnym, ale zrobię to innym razem, bo w tym momencie jakoś tak dziwnie J Tymczasem przedstawię kilka mniej lub bardziej oczywistych kwestii, na które trzeba się przygotować jadąc do USA:
  • Zmiana klimatu – niby żadne zaskoczenie, ale warto nastawić się psychicznie na to, że cera zacznie wariować, a wypielęgnowane włosy będą wiecznie napuszone.
  • Chlorowana woda – kolejne zło dla skóry i włosów, co więcej taką wodę się tu pije – czy to na campie, czy w restauracji – pyszna woda niczym zaczerpnięta z basenu!
  • Życie w zamknięciu – campy zwykle znajdują się in the middle of nowhere i czasem jedyną rozrywką może być wypad do Walmartu/ McDonalda raz w tygodniu. Ja akurat teraz mogę opuszczać camp każdego wieczoru, ale poprzednio nie było tak wspaniale J
  • Amerykański styl życia – uśmiech przyklejony do twarzy i mówienie How is it goin’ za każdym razem, gdy kogoś się mija musi wejść po prostu w krew. Oprócz tego irytujące może być to, że Amerykanie będą przesadnie przepraszać za każdy drobiazg..
  • Amerykańskie poczucie humoru –daruj sobie wszelkie nietaktowne, płytkie, chamskie żarciki. Jeśli ma się dość specyficzne poczucie humoru trzeba naprawdę uważać. Lepiej też nie poruszać kwestii religii, nie żartować z religijności, gdyż Oni tu tak na poważnie noszą bluzki ze świętymi sentencjami.
  • Tony słodyczy – nawet jak na co dzień nie je się słodkości, to widząc regał przeróżnych rodzajów OREO naprawdę ciężko się powstrzymać! A te ciasteczka to tylko kropla w morzu smakołyków
  • Podatki niezawarte w cenie – masz dolara w kieszeni i cieszysz się, że tyle kosztuje hamburger w Macu? Nie tak szybko, musisz wygrzebać jeszcze parę centów, bo podatki doliczane są na koniec każdej transakcji.
  • Poziom Twojego angielskiego – prawie każdy (poza studentami filologii angielskiej) z przykrością stwierdza, że nie potrafi się poprawnie wysłowić. Dopóki miałam angielski w szkole czy na studiach, byłam naprawdę świetna. Późniejszy brak praktyki spowodował u mnie uwstecznienie w tej kwestii :D Teraz ponownie wyjechałam bez przypominania sobie języka i jest źle, ale trzeba gadać i się nie przejmować.
  • Spożywanie alkoholu – od 21 roku życia, to jasne. ID sprawdzane jest przy każdej transakcji, zwykle wszystkim osobom znajdującym się przy kasie, więc lepiej żeby nieletni nie stali w pobliżu. Oprócz ograniczeń wiekowych należy wziąć pod uwagę to, że w każdym hrabstwie mogą wystąpić różne regulacje prawne dotyczące sprzedaży alkoholu, jak na przykład:
  1. całkowity zakaz sprzedaży,
  2. zakaz sprzedaży w niedziele,
  3. zakaz sprzedaży po godzinie 23.

To wszystko, co mi w tym momencie przychodzi do głowy. Naprawdę ciężko zebrać myśli i znaleźć czas na pisanie będąc na campie (projekt na zaliczenie też czeka na lepsze czasy, to znaczy wrzesień. Mimo wszystko mam nadzieję, że uda mi się jeszcze coś opublikować w te wakacje.

Pozdrawiam serdecznie,

dadzia. 

piątek, 15 maja 2015

Cultural Exchange - jaki program wybrać?

W dzisiejszym wpisie rozwinę temat programów wymiany kulturowej, dzięki którym można odbyć podróż za ocean :) Organizatorów takich wyjazdów jest wielu. W każdym większym mieście można jakiegoś znaleźć. Dlaczego zatem zdecydowałam się na Camp America?

Przede wszystkim dlatego, że płacę niewielkie pieniądze w porównaniu do innych programów Work&Travel. Dla osób jadących pierwszy raz dokładnie takie: 

I rata 299 zł
II rata 199 zł
III rata 1985 zł
Razem 2483 zł + wiza 160$. 

Czyli płacę około 3000 PLN i nie martwię się już niczym. CA załatwia wszystko :) Ta cena zawiera loty w dwie strony, transfer do miejsca pracy – a w związku z tym, że pracuje się na campie, to kwestie przeżycia (zakwaterowanie i wyżywienie) też ma się z głowy. Aha, zapomniałam o ubezpieczeniu – oczywiście to też jest zagwarantowane na cały pobyt. Wszystko ładnie, pięknie i jeszcze dostaje się wypłatę na koniec! No dobra, tu trochę przesadziłam, ciężko nazwać to wypłatą :) Oficjalna nazwa to pocket money, które wynosi 1200$ za cały kontrakt trwający do 9 tygodni. Szału nie ma, ale trzeba sobie wbić do głowy, że nie jedzie się tam dla kasy. Ja sobie powiedziałam, że jadę na SUPER WAKACJE po taniości. Jeśli chce się wrócić z worem pieniędzy, to się jedzie do pracy sezonowej gdzieś w Europie…

…albo na typowy program W&T. Przy intensywnej pracy można przywieźć do Polski około 10 000 zł. Brzmi dużo lepiej, niż oferta Camp America. Ale wyjazd jest dużo droższy. Podaję ceny znalezione na stronie jednej z organizacji:

I rata 850 zł
II rata 985 $ (ok. 3365 zł przy kursie 3,6)
Razem 4215 zł + wiza 160$ … + przeloty + transfer do miejsca pracy + zakwaterowanie + wyżywienie...

Szacuję, że około 7000 PLN trzeba wyłożyć. I jeszcze $$, żeby przeżyć na początku. Zwykle sponsor wymaga zabrania ok. 1000 $. Przyznam szczerze, że zastanawiałam się nad tą opcją, gdyż bardzo nie chciałam po raz kolejny pracować za darmo. Ale niestety, zbyt duże koszty. Można je oczywiście rozłożyć na raty czy spłacić po powrocie. Ale wizja przywiezienia większych pieniążków tylko po to, żeby je zaraz oddać, jakoś do mnie nie przemawia. Jeśli jednak ktoś ma na zbyciu parę tysięcy więcej i nie musi się zapożyczać, to na pewno warto rozważyć tę opcję.

Pozostając w temacie kosztów, wspomnę o dodatkowo płatnych kwestiach, jakie się pojawią po drodze:
uzyskanie zaświadczenia o niekaralności (obecnie 30 zł)
zdjęcia wizowe 
przesyłki pocztowe/kurierskie
dojazdy na spotkanie wizowe, orientation, lotnisko (chyba, że jest się szczęściarzem z Warszawy i ma wszystko na miejscu :) )

Trochę się tego uzbierało, ale jak dla mnie to i tak najlepsza opcja wyjazdu do USA. Wszelkie wycieczki są dużo droższe i trwają tylko dwa tygodnie :) 

Następny post będzie o procesie aplikacyjnym,

xoxo
dadzia :)  

sobota, 9 maja 2015

Chcę jechać do USA! Ale jak?


American dream - kto by nie chciał tego doświadczyć? Naoglądaliśmy się przecież tak wielu filmów, w których spełniał się amerykański sen - cudowny świat, wielkie możliwości... Też tego zapragnęłam! No, może bez marzeń o wspaniałej karierze. Ale po prostu pojechać tam, poczuć się tak amerykańsko i zobaczyć te wszystkie miejsca, które widziałam tylko na ekranie :)

Jak wiadomo, taki wyjazd trochę kosztuje. Ale pomijając kwestie finansowe, jest jeszcze problem z wjazdem na teren Stanów Zjednoczonych. Potrzebujemy wizy (niektórzy Amerykanie nawet nie wiedzą co to jest, są nieświadomi, że konieczne jest pozwolenie, aby odwiedzić ich kraj :)). Wizę czasem jest ciężko otrzymać. Jest jednakże jeden rodzaj, którego wręcz nie da się NIE otrzymać - J1. Z tej wizy korzystam ja, więc parę słów, o tym co i jak, poniżej.
J1 jest to wiza nieimigracyjna, dostępna dla uczestników programów sponsorowanych. Takim popularnym programem jest Work&Travel. W skrócie - przystępujemy do programu, organizacja szuka nam pracy, a my możemy podróżować do 30 dni po zakończeniu kontraktu :). Z wizy tej mogą też skorzystać stażyści, stypendyści, absolwenci medycyny czy opiekunki (program Au Pair). 

Pierwszym krokiem do otrzymania wizy jest wypełnienie wniosku na stronie ambasady. Zwykle dostaje się bardzo szczegółowe instrukcje od swojej organizacji na temat tego jak go wypełnić, więc nie ma się co stresować. Trzeba się nastawić na masę absurdalnych pytań w stylu: Czy jesteś terrorystą? Czy handlujesz ludźmi, bądź ktoś z rodziny to robi? Czy się ukrywasz/ używasz innego nazwiska? Na pewno potencjalny terrorysta by się przyznał do tego, kim jest :D Następnie dokonuje się opłaty wizowej w wysokości 160$ (przy obecnym kursie to ok. 600 zł). Żeby nie było zbyt łatwo, trzeba również stawić się na wyznaczonym spotkaniu w ambasadzie w Warszawie lub konsulacie
w Krakowie. No stress - po odbyciu dwuminutowej rozmowy z amerykańskim urzędnikiem wiza zostaje przyznana :)

Można się pakować! 

Więcej informacji na temat J1 na stronie ambasady tutaj.

Pozdrawiam serdecznie, dadzia.